Od kilku tygodni, kryzys, z jakim mamy do czynienia na granicy polsko-białoruskiej to główny temat politycznej oraz medialnej dyskusji. Sprawa migrantów, którzy próbują dostać się do Polski, jest z pewnością wielowątkowa. Podzieliła Polaków na dwa obozy. Jeden na piedestał wyciąga kryzys migracyjny, drugi z kolei kryzys humanitarny. Jednak doniesienia medialne są w obecnej chwili... niepełne, a wiele z nich budzi wątpliwości odbiorców, którzy doszukują się fake newsów. Udało nam się porozmawiać z Ewą, która osobiście wybrała się w okolice pasa granicznego, by pomóc znajdującym się tam migrantom — czego dowiedzieliśmy się z jej relacji?
Trzy dni na "granicy człowieczeństwa". Relacja kobiety, która ruszyła pomagać migrantom
Ewa to mieszkanka powiatu bełchatowskiego, która na co dzień prowadzi własną działalność. Doniesienia z granicy polsko-białoruskiej, wywołały w niej nieodpartą chęć pomocy ludziom, którzy utknęli w centrum kryzysu bez dachu nad głową, bez jedzenia, wody i... możliwości powrotu. Postanowiła więc zorganizować zbiórkę rzeczy, które miały być wsparciem dla migrantów. To właśnie w trakcie owej zbiórki Ewa zrozumiała, że ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, co naprawdę dzieje się w pasie przygranicznym, a co ważniejsze, jakiej pomocy potrzebują uwięzieni tam migranci... O tym jednak nieco później.
Jak się okazało, zbiórka była tylko pierwszym krokiem, który Ewa podjęła na drodze do udzielenia wsparcia migrantom. Wciąż czuła bowiem wewnętrzną chęć niesienia pomocy — jak sama mówi, gdy nie mogła już znieść poczucia bezsilności, postanowiła pojechać na granicę. Nie była to oczywiście granica w ścisłym tego słowa znaczeniu — tam obowiązuje bowiem stan wyjątkowy, wstęp mają więc nieliczni.
- Pojechałam na "granicę człowieczeństwa", czyli do wsi, za którą zaczyna się pas stanu wyjątkowego — mówi Ewa.
Duży dom, kilkunastu wolonatariuszy i masa pracy. Jak wygląda niesienie pomocy na granicy?
Ewa udała się do małej podlaskiej miejscowości, leżącej przy granicy stanu wyjątkowego. To w tej niewielkiej wiosce stoi duży dom, w którym zorganizowali się wolontariusze chcący nieść pomoc głodnym i przemarzniętym przybyszom, przybyszom, którzy znaleźli się w pułapce i są traktowani jak "żywe piłeczki ping-pongowe". Za sobą mają bowiem wojsko białoruskie, napierające na nich, siłą przepychające przez granicę. Z drugiej z kolei strony stoją polskie służby, straż graniczna, policja i wojsko, które za wszelką cenę chcą uniemożliwić im przekroczenie tej linii.
"Dom pracy organizacyjnej", bo tak nazywali go działający tam wolontariusze, funkcjonuje niczym dobrze naoliwiona maszyna. Każda z ponad dwudziestu osób ma na dany dzień wyznaczone zadania, bardzo ważne i odpowiedzialne zadania, bez wykonania których niesienie pomocy byłoby zwyczajnie niemożliwe. Na czym one polegają? Są to z pozoru proste rzeczy jak przygotowanie posiłków czy pakowanie plecaków, w których znajdują się ciepłe ubrania i jedzenie. Te są później przekazywane migrantom przez zespoły, które wyruszają w teren. Jednak cała otoczka, cierpienie ludzi, którzy utknęli w zimnych i mokrych lasach, bez jedzenia i możliwości ogrzania się sprawia, że te banalne mogłoby się wydawać czynności, niosą za sobą ogromny ładunek emocjonalny. Ładunek, który jak wynika z opowieści Ewy sprawia, że w człowieku buzuje adrenalina, a na twarzach wolontariuszy maluje się rozpacz i zaciśnięte szczęki.
- Jednym z moich zadań było właśnie pakowanie plecaków, wkłada się tam zestaw bielizny, skarpety, ciepłe ubrania czy herbatę. Rzeczy pozornie proste, jednak może od nich zależeć czyjeś życie. Właśnie podczas tej pracy przyszło mi na myśl porównanie, że takie pakowanie plecaka to jak składanie spadochronu. Tylko gorzej, bo jak źle złożysz, to nie ty zginiesz — opowiada Ewa.
Dzieci ssące gałęzie i wyciąganie ludzi z bagien. "To klęska humanitarna"
To właśnie z pakowaniem paczek wiąże się sytuacja, która najbardziej wstrząsnęła i poruszyła Ewą, podczas jej pobytu na granicy pasa stanu wyjątkowego. Kobieta opowiada o tym, jak podczas pracy przygotowywała paczkę, w której znajdowało się m.in. mleko dla dwulatka.
- To był strasznie zimny dzień, nawet dla osoby dorosłej, ubranej w grube i co ważniejsze, suche ciuchy. W tym momencie coś we mnie pękło. Te dzieci... niektóre z nich nie mają pożywienia, rodzice dają im do ssania gałązki, które mają zabić głód. To klęska humanitarna — relacjonuje.
Pracy dla wolontariuszy w pasie przygranicznym jest jednak zdecydowanie więcej. Część osób zajmuje się przygotowaniem posiłków, inni z kolei w zespołach wychodzą do lasu, by udzielić migrantom pomocy humanitarnej. To niełatwe zadanie, zwłaszcza, że ci, którym udało się przedostać przez granicę najczęściej koczują w lasach, gdzie o tej porze roku jest zimno i mokro. Każdej doby z domu pracy organizacyjnej wychodzi nawet kilkanaście zespołów, zanim jednak dotrą do potrzebujących, muszą pokonać wiele przeszkód.
- Czasem trzeba wyciągnąć kogoś z bagna, czasem przejść przez rzekę, zawsze przedrzeć się przez puszczę — opisuje Ewa.
Trzy dni, warte więcej niż dwa miesiące. Czyli co uświadamia pobyt w centrum kryzysu
W trakcie swojego pobytu w okolicy pasa stanu wyjątkowego, Ewa uświadomiła sobie kilka rzeczy. O pierwszej z nich wspomnieliśmy już wcześniej, chodzi mianowicie o fakt, że ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, co jest potrzebne, by pomóc migrantom. W paczkach, które docierają do wolonatriuszy często znajdują się chociażby letnie ubrania, które na nic zdadzą się podczas mroźnych nocy w lasach. Jeansy czy sukienki — jak mówi Ewa — zdecydowanie lepiej przekazać na inny cel, na granicy potrzebne są grube, ciepłe i nieprzemakalne ciuchy, jak chociażby stroje narciarskie lub bielizna termiczna.
Druga rzecz, którą Ewa chciałaby przekazać jak największej liczbie osób, dotyczy samych migrantów. Wiele razy spotkała się poglądem, że są to "jakieś dzikusy z jaskini" - jak tłumaczy, ciężko być w większym błędzie. W tym miejscu przytacza historię mężczyzny, którego wolontariusze spotkali kilka dni przed jej przyjazdem. Był to człowiek, który przez kilka lat pracował na wysokim stanowisku w niemieckim porcie lotniczym. Postanowił jednak wrócić do kraju, by zabrać stamtąd rodzinę, niestety w wyniku różnych okoliczności trafił ostatecznie do centrum polsko-białoruskiego kryzysu, bez możliwości powrotu do domu czy pracy. Oczywiście nie można pominąć faktu, że na granicy znajdują się również tzw. "migranci ekonomiczni", których celem jest dotarcie do socjalnego raju, jakim są w ich opinii Niemcy. Jak mówi jednak Ewa, abstrahując od polityki, niezależnie od ich celu znaleźli się w sytuacji, w której życie ich i ich rodzin jest zagrożone, a brak pomocy dodatkowo to zagrożenie potęguje.
- My nie pytaliśmy kto jest kto. Pomagaliśmy ludziom, którzy potrzebowali pomocy — dodaje Ewa.
Sytuacja, z którą mamy do czynienia na granicy polsko-białoruskiej, to bez wątpienia największy kryzys, z jakim musi się zmierzyć Polska od wielu lat. Sprawie nie pomaga z pewnością fakt, że przynajmniej na moment pisania tego tekstu nikt, włącznie z mediami nie może przekroczyć granicy pasa stanu wyjątkowego. To z kolei w wielu osobach wzmaga wątpliwości dotyczące tego, czy nagrania i słowa, które docierają do przekazu medialnego, aby na pewno tworzą pełny obraz tego kryzysu. Zdanie, które podczas rozmowy padło ze strony Ewy, pozwala wnioskować, że niestety tak nie jest.
- Wróciłam z Podlasia. Przez 3 dni dowiedziałam się więcej niż przez 2 miesiące śledzenia wszelkich informacji na temat wydarzeń na granicy — mówi.
Komentarze (0)