Zespół PGE Skry do piątkowej rywalizacji z katowiczanami przystępował po trzech przegranych potyczkach (1:3 z Treflem Gdańsk, 2:3 z Asseco Resovią Rzeszów oraz 0:3 z Jastrzębskim Węglem – przyp.), a że wszystkie zostały poniesione na własnym parkiecie, to atmosfera wokół bełchatowskiej drużyny mocno zgęstniała. Pojawiły się nawet medialne spekulacje o możliwym zwolnieniu Michała Mieszka Gogola, ale te zostały szybko zdementowane przez sterników żółto-czarnych. Na zmianę szkoleniowca zdecydowano się natomiast w Jastrzębiu Zdroju, bo wicelider rozgrywek (!!!) zaliczył w krótkim czasie drugą (!) wyjazdową wpadkę z ligowym średniakiem. To pokazuje jak różne może być podejście klubowych działaczy do osiąganych przez ich ekipy wyników.
Wracając do potyczki z GKS-em, w Bełchatowie nikt nie wyobrażał sobie kolejnej straty punktów. Zwłaszcza, że przyjezdni nie imponują ostatnio formą. Z pięciu potyczek wygrali tylko jedną, niespodziewanie pokonując po tie-breaku Trefla Gdańsk. W czterech poprzednich nie ugrali nawet jednego seta. Cel PGE Skry na piątkowe popołudnie był jasny – wygrana za komplet oczek, najlepiej 3:0.
Ostatecznie żółto-czarni przegrali jedną partię, ale bez konsekwencji. Dwa pierwsze sety były koncertem dziewięciokrotnych mistrzów Polski. W inauguracyjnej odsłonie znakomicie funkcjonowała przede wszystkim zagrywka, którą udało się zdobyć bezpośrednio aż pięć punktów i głównie dzięki temu elementowi podopieczni Michała Mieszka Gogola objęli prowadzenie w meczu (25:19). W drugiej części spotkania dominacja bełchatowian na parkiecie była jeszcze większa i zakończyła się zwycięstwem 25:16.
Wszystko wskazywało na to, że dzisiejsza konfrontacja zakończy się w trzech setach. Tak samo pomyśleli prawdopodobnie sami zawodnicy, którzy znacznie obniżyli poziom, co wykorzystali przyjezdni, którzy nie mając nic do stracenia zaczęli się po prostu bawić siatkówką i na tym luzie ograli coraz bardziej pogubionych gospodarzy. Trener PGE Skry sięgał po kolejne zmiany, ale niewiele one wnosiły. 18:25 i czwarty set stał się faktem.
Na szczęście dla żółto-czarnych w wybitnej dyspozycji był dziś amerykański przyjmujący Taylor Sander, który w czwartej partii wziął ciężar gry na swoje barki i pociągnął kolegów do wygranej w tej częście pojedynku (25:20) i tym samym w całym meczu (3:1). To w jego ręce trafiła też statuetka dla MVP. Trudno się temu dziwić. 22 zdobyte punkty przy 69% skuteczności w ataku i zaledwie cztery błędy własne! Właśnie takiej gry oczekujemy od gracza, który został okrzyknięty największym hitem transferowym w historii Polskiej Ligi Siatkówki.
Piątkowe zwycięstwo cieszy, bo zakończyło serię trzech porażek i pozwoliło awansować przynajmniej na chwilę na szóstą pozycję w tabeli PlusLigi. Nie ma co się jednak oszukiwać, taka gra nie wystarczy, żeby ograć niepokonaną w tym sezonie Grupę Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle we wtorkowym meczu otwarcia drugiego turnieju fazy grupowej Ligi Mistrzów CEV 2020/21. Więcej należy wymagać od przyjmującego Milada Ebadipoura oraz środkowych, a także libero, który miał dziś tylko 16% perfekcyjnego przyjęcia. Zagrywka też musi być na poziomie tej z pierwszego seta (dwa błędy i pięć asów), a nie jak w pozostałej części meczu (dziewięć błędów, jeden as).
Pisząc krótko, wynik się zgadza, ale jeśli chodzi o samą grę jest jeszcze co poprawiać, jeśli PGE Skra Bełchatów ma świętować kolejne sukcesy w historii klubu.
Komentarze (0)