Takiego obrotu spraw w meczu rozgrywanym 20 grudnia nie spodziewał się chyba żaden obserwator "Ligi Mistrzów Świata". Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że podopieczni Michała Mieszka Gogola doszli już do siebie po miesięcznej przerwie w grze spowodowanej koronawirusem, a rosnąca z dnia na dzień forma jest już na tyle wysoka, że pozwoli spokojnie ogrywać przynajmniej rywali ze środka i dołu ligowej tabeli. Potyczka ze Stalą Nysa każe ten pogląd zweryfikować.
Patrząc na grę zespołu beniaminka w ostatnich tygodniach można było przewidywać, że niedzielne starcie będzie znacznie trudniejsze, niż spotkanie w pierwszej rundzie, które żóło-czarni wygrali w hali "Energia" do zera. Jednak mimo wszystko w dalszym ciągu to bełchatowianie byli jego zdecydowanym faworytem. Dwa zwycięstwa w Lidze Mistrzów CEV i pokonanie Indykpolu AZS Olsztyn tylko utwierdzały w przekonaniu, że zespół wraca na właściwe tory.
W wyjściowym składzie pojawili się Grzegorz Łomacz, Dusan Petković, Taylor Sander, Milad Ebadipour, Karol Kłos, Kacper Piechocki oraz Norbert Huber, najlepszy zawodnik poprzedniego meczu. Kontuzja wyłączyła z gry atakującego Bartosza Filipaka, a środkowy Mateusz Bieniek tym razem znalazł się w kwadracie dla rezerwowych. Skład zbliżony do optymalnego, więc również on nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla tego, co zobaczyliśmy na parkiecie.
Tymczasem na boisku widzieliśmy zespół pogubiony, a momentami nawet roztrzęsiony. Blok praktycznie nie istniał, ponownie szwankowało też przyjęcie, na co zwracaliśmy uwagę już podczas meczu z olsztynianami, a do tego w ataku zawiedli obaj przyjmujący. Bardzo słaby dzień miał zwłaszcz Ebadipour, który skończył zaledwie 4 z 12 piłek. Tak naprawdę nie zawiodło tylko dwóch graczy. Huber, który rozegrał kolejną popisową partię (12 punktów) oraz Petković, który oddał co prawda rywalom dziewięć punktów, ale sam zdobył 17, kończąc ataki z 60% skutecznością.
Pierwsza partia rozstrzygnęła się dość szybko, bo gospodarze w środkowej fazie seta prowadzili już pięcioma oczkami (15:10) i nie mieli problemu z utrzymaniem tej przewagi do samego końca (25:20). Drugi set rozpoczął się obiecująco, bo od czteropunktowego prowadzenia PGE Skry (2:6), ale Stal szybko się pozbierała, a kluczowa okazała się zagrywka. Nieco większa presja w tym elemencie i bełchatowianie kompletnie się pogubili. Za chwilę był już remis (8:8), a następnie to siatkarze z Nysy przejęli inicjatywę i wysunęli się do przodu na dwa-trzy punkty. Tę stratę udało się zniwelować, ale końcówka od stanu 21:21 ponownie należała do autsajdera, który zwyciężył 25:22.
W trzeciej i jak się później okazało ostatniej odsłonie niedzielnego pojedynku obserwowaliśmy jeszcze większy "kryminał" w wykonaniu żółto-czarnych, którzy nie potrafili utrzymać prowadzenia 20:16, co już im się zdarzyło w Kędzierzynie-Koźlu. Gospodarze wygrali pięć kolejnych akcji (21:20) i siłą rozpędu po krótkiej grze na przewagi również całą partię (26:24) i tym samym mecz 3:0. Szósta porażka zespołu z Bełchatowa w PlusLidze stała się faktem.
Blamaż? Kompromitacja? Żenada? Zważywszy na naprawdę dobrą dyspozycję dnia dzisiejszego rywala oraz sytuację bełchatowskiej drużyny, która nie jest łatwa z wiadomych względów (choroby, kontuzje, natężenie meczów, brak czasu na spokojny trening), nie ma sensu sięgać po aż tak mocne słowa, ale powody do zaniepokojenia są, bo zdobycz punktowa i pozycja w tabeli są dalekie od oczekiwań.
Wystarczy spojrzeć na najbliższego rywala żółto-czarnych, czyli ekipę Jastrzębskiego Węgla, która zdobyła aż o dziewięć oczek więcej. Siłą rzeczy to jastrzębianie, którzy zagrają u siebie, będą faworytem meczu zaplanowanego na środę 23 grudnia. Zwłaszcza, że drużyna z województwa śląskiego serwuje najlepiej w całej PlusLidze, a PGE Skra ma duże problemy z przyjęciem. Strach się bać tej konfrontacji.
Komentarze (0)