Awaryjne wyłączenie dziesięciu bloków bełchatowskiej elektrowni, która zapewnia 20 proc. krajowego zapotrzebowania na prąd, było jedną z najtrudniejszych prób dla polskiej energetyki w ostatnich latach. Do zdarzenia doszło 17 maja. W jednej chwili z krajowego systemu elektro-energetycznego wypadły jednostki o łącznej mocy ok. 3600 megawatów. Ustalono wówczas, że wina leżała po stronie Polskich Sieci Elektroenergetycznych. Te potwierdziły, że do awarii doszło w rozdzielni Rogowiec, co spowodowało automatyczne wyłączenie bloków energetycznych.
Kulisy całego zdarzenia naświetlił w ostatnich dniach prezes PSE – Eryk Kłossowski. O przyczynę awarii był bowiem pytany na posiedzeniu sejmowej komisji ds. energii, klimatu i aktywów państwowych. Przyznał, że wszystko zaczęło się od czysto ludzkiego błędu w czasie instalowania automatyki w Rogowcu, gdy pracownik wykonywał czasowe odłączenie linii Rogowiec-Ołtarzew.
Jak zaznaczył prezes PSE, linia była odłączona od stacji i przełączana na obejście tymczasowe. W związku z tym czynności łączeniowe, które wykonywał dyżurny stacji były dość nietypowe. Dodał też, że osoba, która wykonywała całą operację jest doświadczonym pracownikiem, zajmującym się przez ostatnie kilkanaście lat testami automatyk. Jak powiedział, pracownik nie był rutynowym inżynierem stacyjnym, dlatego przełączenie „wykonał po swojemu” z pogwałceniem dobrych praktyk obowiązujących w PSE. Prezes porównał to do jazdy samochodem bez pasów bezpieczeństwa.
- Na dodatek po wykonaniu czynności z pewną dozą nonszalancji, pomylił dwa urządzenia. Podszedł do szafy uziemnika i wyzwolił uziemnik, tym samym uziemiając czynną znajdującą się pod napięciem linię energetyczną, co wywołało kaskadę zdarzeń już o charakterze czysto elektronergetycznym, przewidywalnych dla takich sytuacji. Jeżeli się uziemi czynną linię, to tak jakby w domu włożyć spinacz w gniazdko. Coś się musi wydarzyć, automatyka zwariowała i odstawiła całą elektrownię Bełchatów w ciągu kilku minut – powiedział Eryk Kłossowski, prezes PSE.
Przyznał, że w PSE początkowo dziwiono się temu, że zwarcie miało charakter aż tak rozległy. Jego zdaniem zagadkę udało się jednak już częściowo rozwiązać i w spółce wiedzą czym to było spowodowane. Okazuje się, że wszystkiemu winien jest… błąd budowlany z 1982 roku. Efekt był taki, że instalacja uziemiająca się spaliła.
- Cała instalacja uziemiająca na stacji Rogowiec okazuje się być zupełnie niezgodna z projektem wykonawczym, jaki odziedziczyliśmy po tamtych czasach. Kiedy dokonaliśmy odkrywki przy pomocy koparki i obejrzeliśmy co tam mamy pod spodem (...) to okazało się, że jest ona wykonana zupełnie inaczej niż na rysunkach technicznych, którymi dysponujemy – powiedział Kłossowski.
Jak dodał, konstrukcje zamiast w trzech punktach, są uziemione… tylko w jednym, czyli niezgodnie z aktualnie obowiązującymi normami technicznymi. Według Kłossowskiego, gdyby instalacja była wykonana z dzisiejszymi normami, to by wytrzymała. Jak zaznaczył, przed czterdziestoma laty nie było jasno ustalonych standardów, jakie obciążenie termiczne powinno uziemienie wytrzymać.
- Najwyraźniej etyka pracy ówczesnych wykonawców nie stała na tym poziomie co dziś. Dziś żaden inspektor nadzoru w PSE takiej fuszerki by nie odebrał – przekonuje prezes Kłossowski.
Jak podkreślił, PSE wciąż bada całą sprawę, bo wciąż jest wiele pytań, na które nie znaleziono odpowiedzi m.in. dlaczego dwa bloki elektrowni nie utrzymały się z tzw. „potrzeb własnych”. Analizowane są też zachowania poszczególnych elementów automatyki na stacji Rogowiec, które według prezesa wydały się „osobliwe”.
Komentarze (0)